Pracujesz w firmie SYZYGY Warsaw. Czym się tam zajmujesz?

Małgorzata Piernik: Jesteśmy agencją reklamową należącą do grupy WPP. Zajmujemy się kompleksowymi działaniami reklamowymi, a więc reklamami telewizyjnymi, prasowymi, internetowymi, robimy też serwisy i strony internetowe, opracowujemy strategie dla szerokiego spektrum klientów. Moje główne zajęcie to projektowanie interfejsów. Najczęściej pracuję przy stronach internetowych, przy czym w dużym stopniu jest to przeprojektowywanie, rzadziej projektowanie od zera.

Czyli?

Podejrzewam, że każdy z nas ma takie doświadczenie, że – korzystając z jakiejś strony internetowej czy aplikacji, czuje się sfrustrowany, bo nie rozumie, jak to działa. Nie wie, co należy kliknąć, aby wykonać daną akcję. Natomiast ja jestem osobą, która poprawia takie rzeczy, czyniąc stronę przystępną i przejrzystą dla użytkownika.

Twoja branża to user experience?
Tak, chociaż ja nie do końca lubię to określenie. Kiedy mówię, że jestem user experience designerem, ludzie na ogół nie mają pojęcia, co to znaczy, więc wolę po prostu mówić, że projektuję interfejsy.

Ta branża jest obecnie bardzo popularna. Czy trudno zrobić w niej karierę?

Wydaje mi się, że cały czas w Polsce ciężko znaleźć osoby przygotowane do pracy w user experience. Firmy nie bardzo mają skąd brać pracowników. Uczelnie wyższe już reagują na zapotrzebowanie na rynku na specjalistów w tym zakresie, np. na Uniwersytecie SWPS odbywają się studia podyplomowe z user experience. Sama edukacja nie gwarantuje jednak zatrudnienia. Nie jest to niestety zawód, na który łatwo się przekwalifikować w kilka miesięcy. Znam ludzi, którzy skończyli studia podyplomowe z user experience na SWPS. Osoby, które wcześniej były projektantami graficznymi, projektantami wnętrz ogromnie sobie je chwalą i w parę miesięcy bardzo poszerzyli swoje kompetencje, co przełożyło się na ich życie zawodowe. Natomiast osoby, które wcześniej nie miały żadnej styczności z designem, np. pracowały w księgowości, były bardzo zadowolone z zajęć, ale po uzyskaniu dyplomu okazało się, że same studia to za mało. Trudno im znaleźć pracę jako projektanci, bo user experience to nie tylko wiedza o psychologii i doświadczeniach użytkowników z technologią. To przede wszystkim projektowanie. Czyli przekładanie potrzeb klienta i konsumenta na język wizualny, rysowanie, tworzenie prototypów, animacji, znajomość wykorzystywanego do tego oprogramowania. Więc nie jest to takie oczywiste, że jeśli się skończyło psychologię albo studia z user experience, to będzie łatwo wejść w branżę.

Jakie studia skończyłaś?

– Studiowałam comunication design (projektowanie komunikacji) w School of Form. Dzięki temu, że moje studia zorganizowane były w obrębie SWPS (Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej) mieliśmy też dużo zajęć z nauk humanistycznych, w tym z psychologii zorientowanej na design. Było to bardzo cenne, jako że projektowanie interfejsów to dziedzina z pogranicza psychologii, desingu i technologii. Wiemy np. jakie kolory zastosować w konkretnych przypadkach, jak rozmieścić tekst na stronie, aby komfortowo się go czytało itd. Mieliśmy też co roku relatywnie sporo zajęć z programowania, co zaznajomiło nas z technologią. Dzięki temu jesteśmy w stanie wymyślać rzeczy możliwe do realizacji i orientować się w kosztach, projektować oszczędne rozwiązania.

To jest bardzo ciekawe, bo wielu ludziom wydaje się, że zaprojektowanie interfejsu nie jest niczym trudnym.

A jest to bardzo trudne zadanie i wymaga wiedzy z wielu rozmaitych dziedzin.

Jakie błędy najczęściej popełniają projektanci?

Przede wszystkim błędnie zakładają, że wszyscy myślą tak samo i tego samego potrzebują w kontakcie z interfejsem. Tymczasem zależnie od bagażu doświadczeń, kompetencji i przyzwyczajeń związanych z obcowaniem z technologią, użytkownicy bardzo różnie potrafią podchodzić do interfejsów. Należy myśleć o tym, że odbiorca ma różne poczucie estetyki i projektant nie może upierać się przy swoim. Że może całkiem do innych celów wykorzystywać jakiś produkt niż projektant w piewszej chwili założył. Np. poczta Gmail wykorzystywana jest przez wiele osób to tworzenia notatek w formie maili wysyłanych do samego siebie. Notatnik nie jest podstawową funkcją poczty elektronicznej, ale projektanci powinni przewidywać, jak użytkownicy nieszablonowo mogą korzystać z produktów. Projektant musi on podejść do użytkowników z empatią, szczególnie jeśli są to osoby, z którymi nie mamy na co dzień styczności. Kiedy projektuje się dla osób o np. innym stopniu zamożności czy wykształcenia, a nie zna się takich ludzi osobiście, może być to trudne. Podstawowym błędem jest to, że projektuje się dla siebie samego. Bardzo łatwo jest wtedy stworzyć coś, co jest atrakcyjne dla samych projektantów, ale już nie dla użytkowników. Trzeba dużej dozy empatii i rzetelnej wiedzy psychologiczno-socjologicznej, aby trafić w gust i potrzeby odbiorcy. A mam wrażenie, że ludzie którzy wykonują kreatywne zawody są bardzo przywiązani do swoich koncepcji i uważają, że ich wizja jest jedyną słuszną. Na szczęście my mieliśmy na studiach dużo zajęć z poważnymi klientami, np. z dużymi firmami albo urzędnikami, więc nauczyliśmy się rezygnować ze swoich pomysłów na rzecz tego, czego reszta świata oczekuje i potrzebuje. Trzeba też pamiętać, że praca nad interfejsem zbliżona jest bardziej do projektowania krzesła niż plakatu.

To znaczy?

Na plakat głównie patrzymy, a krzesła głównie używamy. Patrzenie oraz używanie angażują inne zmysły. Patrzymy wyłącznie zmysłem wzroku. Używamy czegoś wykorzystując wzrok, dotyk, słuch, a czasem też resztę zmysłów. Krzesło widzimy, siadamy na nim naszym ciałem i słyszymy, jak trzeszczy, gdy trzy koleżanki trenujące sumo próbują nam usiąść na kolanach. Z interfejsami jest podobnie – używamy ich przy wykorzystaniu wielu zmysłow. Widzimy komunikaty na ekranie oczami, dotykamy klawiatury, myszki albo ekranu dotykowego rękoma i słyszymy, jak np. automat do kupowania biletów w metrze wydaje dźwięk na potwierdzenie, że transakcja się udała i zaczął drukowanie biletów. Ze względu na wielozmysłowy aspekt obcowania z interfejsami można stawiać je bliżej wzrornictwa przemysłowego niż tradycyjnie rozumianego projektowania graficznego.

A jakie jest twoje podejście do designu?

– Moje podejście do designu w dużej mierze ukształtowały studia. Piotr Voelkel , założyciel mojej uczelni, jest właścicielem firmy Meble VOX. Długo borykał się z niemożnością znalezienia odpowiednich projektantów w Polsce, bo ASP nie uczy studentów myślenia o biznesie. Tymczasem kiedy firma zatrudnia projektanta, robi to po to, aby zarabiać pieniądze. Dlatego aby stworzyć odpowiednie rozwiązania musi on rozumieć, jak funkcjonuje przedsiębiorstwo i czego potrzebują klienci. Nauczyłam się, że więcej uwagi, niż samej estetyce, muszę poświęcać temu, jak wspierać firmę w biznesie.

Musiałaś się wyzbyć myślenia o estetyce?

Nie tyle się wyzbyć, co raczej to zrównoważyć. Łatwo jest myśleć tylko o estetyce, ale design to również potrzeby klienta i jego biznesu, potrzeby konsumentów, którzy kupują proponowane przez niego produkty, ograniczenia związane z budżetem i technologią. Gdy trzeba również o tym myśleć, wtedy zaczynają się schody.

W swojej pracy łączysz więc biznes i design. Czy ciężko jest przekonać klienta do waszych rozwiązań?

Czasami klienci nie są w stanie dokładnie określić, czego chcą i jak ma to finalnie wyglądać, bo nie są projektantami. Zwykle jednak czują, czy rozwiązanie, które się im proponuje jest adekwatne do ich biznesu czy nie, choć niekoniecznie ubierają to w takie same słowa, jak wyraziliby to projektanci. Ja uważam, że ludzie, którzy prowadzą przedsiębiorstwa zawsze mają bardzo dużo mądrości, doświadczenia i intuicji, więc ich zdania nie należy ignorować. Staramy się nie forsować naszych pomysłów na siłę, tylko wsłuchiwać się w to, jakie są prawdziwe potrzeby i oczekiwania.

A skąd czerpiesz inspiracje?

Z ograniczeń. Jeśli ma się dużo ograniczeń, to jest najlepsza inspiracja, bo wcale nie jest prościej coś zrobić, kiedy można wszystko. Ograniczenia wyznaczają kierunek działania. Kiedy jest dużo ograniczeń powstają lepsze projekty. Czasem np. ograniczają nas przepisy prawne, jak w przypadku reklamy produktów z branży farmaceutycznej czy alkoholu – i wtedy cała zabawa polega na tym, żeby zareklamować produkt w sposób zawoalowany.
Inspirujące w procesie projektowania bywają też metody zaczerpnięte z nauk humanistycznych: ankiety, pogłębione wywiady, tworzenie tzw. person, czyli uproszczonych sylwetek użytkownika. Przydatne bywają też nowoczesne metody badań etnograficznych czy badania typu „pokaż mi, jak to robisz”, gdzie użytkownicy prezentują, jak używają danego produktu – jest to o tyle cenne, że nie zawsze jesteśmy w stanie opowiedzieć o tym, w jaki sposób coś robimy, bo niektóre czynności wykonujemy automatycznie, bez zastanowienia.

Twój zawód zalicza się do zawodów kreatywnych. Z danych statystycznych SAR-u wynika, że 80% pracowników kreatywnych to mężczyźni. Jak odnajdujesz się w tym „męskim” świecie?

Dla mnie nie jest to duży szok, bo ja zawsze byłam w bardziej męskich klasach, w szkole chodziłam do klasy matematycznej, więc jakoś się przyzwyczaiłam. Chociaż cały czas się zastanawiam, gdzie się podziały te wszystkie dziewczyny z moich studiów, na których proporcja płci wynosiła mniej więcej 50:50. Wiem, że w przypadku wielu uczelni artystycznych proporcja ilości studentek do studentów to nawet 70:30.
Jednak zdarzyło mi się w poprzednich miejscach pracy być jedyną kobietą w całej firmie
i odnalezienie się w takim silnie zmaskulinizowanym środowisku było już dla mnie trudne. Dlatego tym bardziej cenię w mojej obecnej firmie to, że nie ma tu wyraźnej dysproporcji pomiędzy liczbą kobiet i mężczyzn.

A jak trafiłaś do firmy, w której teraz pracujesz?

Kiedy po skończeniu studiów szukałam pracy na pełen etat, wzięłam udział przeglądzie portfolio SEE&SAY organizowanym przez SAR. Wcześniej, studiując w Poznaniu, projektowałam m.in. aplikacje mobilne, pracowałam też w start-upie. Chciałam jednak przeprowadzić się do Warszawy, gdzie nie miałam wielu kontaktów, nie wiedziałam które firmy są warte uwagi i w których bym się odnalazła. Dlatego postanowiłam pójść na przegląd portfolio SEE&SAY i poznać ludzi z firm, z którymi potencjalnie mogłabym współpracować, bo podobały mi się ich projekty. Jedną z tych firm była wtedy Ars Thanea, z której części agencyjnej wydzielono później SYZYGY Warsaw.

Na czym dokładnie polegało to wydarzenie?

Można było zapisać się na różne warsztaty – ja uczestniczyłam w takich z prawa autorskiego – i na pięć spotkań z osobami z wybranych branż w ramach przeglądu portfolio. Ostatnim z moich spotkań było to z Piotrem Jaworowskim z Ars Thanea. Rozmawialiśmy o tym, co do tej pory robiłam na gruncie zawodowym i jakie mam podejście do designu. Nie mogłam niestety nic pokazać, bo akurat tego dnia zepsuł mi się komputer, ale najwyraźniej to, co mówiłam, musiało go zainteresować, bo przeszłam dalej do regularnej procedury rekrutacyjnej.

Czego ciekawego dowiedziałaś się na tych warsztatach? Jak oceniasz spotkania, które odbyłaś prezentując swoje portfolio?

Było ciekawie, bo wszystkie osoby, z którymi się spotkałam zajmowały się rzeczami, które były mi bliskie. Zyskałam dużo wiedzy merytorycznej, dowiedziałam się też wiele na temat realiów pracy w różnego rodzaju przedsiębiorstwach, bo zupełnie inaczej pracuje się w jedno– czy kilkuosobowej, a inaczej w korporacji.

Spotkałaś się z przedstawicielami małych i dużych firm?

Tak, rozmawiałam z jednym freelancerem, z jedną osobą z niedużego studio projektowego, z kimś ze strat-upu, z kimś z większego studia projektowego i z dużej firmy.

I co dały Ci te spotkania?

Przede wszystkim zaczęłam mieć bardziej realny pogląd na to, w jakim punkcie na rynku pracy mogłabym się odnaleźć. Dowiedziałam się wiele o sobie, o swoim stylu pracy – np. że zdecydowanie lepiej odnajdę się w dużej firmie przy komercyjnych projektach. Wtedy mnie to zszokowało, bo nigdy bym tak nie pomyślała. Nie nastawiałam się na pracę w jakimś konkretnym rodzaju przedsiębiorstwa. Potwierdziło się natomiast, że nie mogę być freelancerem, bo nie mam takich predyspozycji osobowościowych, a także, że nie chciałabym pracować w bardzo małej firmie, gdzie są np. 3 osoby. Teraz pracuję w dużej firmie i rzeczywiście świetnie czuję się w takim środowisku, gdzie nad jednym projektem pracuje wiele osób, a ja mam okazję z nimi współpracować, omawiać to, czym się aktualnie zajmuję.
Poza tym zyskałam dużo praktycznej wiedzy na temat komponowania portfolio. Kiedy wysyłasz portfolio do firmy, nie widzisz reakcji. A podczas SEE&SAY, w bezpiecznych okolicznościach (bo nie jest to rozmowa rekrutacyjna) możesz zobaczyć, jak firma postrzega twoje portfolio. Wszyscy byli dla mnie bardzo życzliwi i udzielili mi wiele cennych uwag.
Bardzo zachęcam do udziału w takich przeglądach wszystkich studentów kierunków artystycznych czy kreatywnych – szczególnie pod koniec nauki. Można dzięki nim nawiązać ciekawe kontakty, zorientować się w rynku i lepiej poznać własne predyspozycje.

Ten artykuł został oryginalnie opublikowany na stronienext.gazeta.pl/next